[W MAGAZYNIE] Oczy dookoła, jednoślady są wszędzie! – felieton Rafała Jemielity

Motocykl to jest wolność? No, jest. Dla mnie też kiedyś był. Kiedyś, a dokładniej to od Roku Pańskiego 1988, gdy zrobiłem prawo jazdy kategorii B! Jestem starym piernikiem, trzeba jasno napisać, i to smutna konstatacja. Trzydzieści lat temu ważyłem 95 kg, miałem szopę włosów na głowie i całkiem pustą kieszeń.

Rafał Jemielita

Być może, właśnie z tego powodu prawko było tylko na motocykl. Zresztą, umówmy się, w 1988 r. – w chwili gdy realny socjalizm (albo jak to teraz mawiają – „komuna”) dopiero się rozpadał – samochód, i to dosłownie jakikolwiek, był marzeniem. Mieć malucha (bez wycieczek osobistych, proszę) to znaczyło „istnieć w układzie towarzyskim”. Ja nie miałem, ale jakoś się w socjecie warszawskiej odnalazłem. Musiałem się wprawdzie sporo nagadać, ale nikt mi braku samochodu nie wypominał. Z czasem parę złotych udało się zebrać i – mając już prawko grzecznie wyjeżdżone na radzieckim Iżu bez kierunkowskazów (dziś to nie do pomyślenia, ale wtedy jeździło się po placu, machało rękami na zakrętach i tyle) – kupiłem pierwszy motocykl.

Nie powiem, poszedłem od razu grubo. A w zasadzie to nawet… ciężko, bo K750 z dwucylindrowym bokserem (o pojemności 750 cm 3, co od razu macie w nazwie) ważył ponad 300 kg. Trzymałem go w piwnicy warszawskiej kamienicy przy Foksal 13. Dziś robią tam remont i będzie mieszkać sam Lewandowski. Kiedyś po prostu wszedłem do kolegi, który tam mieszkał. Zabrał latarkę z przepełnionego kwaterunkowego mieszkania ze śladami dawnej burżuazyjnej świetności, żeby jakoś odnaleźć drogę w piwnicach. Zabawne, ale jedną z nich, pełną zrzucanego tu niegdyś węgla, po prostu sobie zajęliśmy. Ot, kawałek kłódki, przybić skobel na miejsce, przeciągnąć kabel z żarówką i już był warsztat!

Cholernie to było przeciwpancerne urządzenie jeżdżące, powiem wam. Nie wiem, czy kiedykolwiek udało mi się „Kaśką” pojechać szybciej niż 60 km/h, a i taka prędkość była jak „nadświetlna” z Gwiezdnych Wojen – świat umykał naprawdę zaskakująco, a kierowca (znaczy ja) ćwiczył siłę ramion. Kierownica nie tyle się wyrywała w tej maszynie z rąk, co szarpnąć ją w stronę, w którą chciało się jechać, wymagało mocy Pudziana. W dodatku żeby się przejechać, trzeba było najpierw wynieść (dosłownie!) motocykl z piwnicy przy Foksal. Trzysta kilogramów! Jak to robiliśmy? Cóż, jeden z przodu trzymał za kierownicę, dwóch pchało za ramę od dołu. Schody były drewniane i ustawione „przedwojennie”, czyli bardzo pionowo. Schodek po schodku, spoceni, w końcu wyrywaliśmy się na świeże powietrze. Tam było istne teatrum, żeby odpalić silnik. Potem trzeba było zrobić kółeczko, odsapnąć i było pięknie. Lubiłem „Kaśkę”, ale był to dwukołowy wytwór radzieckiej myśli inżynierskiej, a do swojego protoplasty, niemieckiego BMW, miało się tak jak ja do kosmonautów.

Miałem jeszcze dwa skutery marki Lambretta (jeśli ktoś oglądał spektakl w Buffo Do grającej szafy grosik wrzuć, to maszyna odpalana na scenie to był dokładnie ten egzemplarz). Potem była też „beemka”, której nigdy nie udało mi się złożyć w jedną całość, bo składała się z jakieś tony gratów poupychanych w piwniczne worki. Tyle.

Potem zaczęło się dorosłe życie, czyli tycie, zarabianie pieniędzy, przedłużanie gatunku oraz spłacanie kredytów. Norma. Od czasu do czasu wsiadam na dwa koła, ale tylko te, na których brzuch mieści mi się przed zbiornikiem paliwa. Rzadkie to przejażdżki, ale sprawiają mi przyjemność. Przeszkadza mi, że dwóch kółek z silnikiem jest na ulicach coraz więcej, gdy samochodziarze wciąż jednośladów nie zauważają. Można zrobić sobie kuku (w zasadzie to ktoś może zrobić nam kuku), co skutecznie mnie do motocykli czy skuterów zniechęca. A to błąd. Bo przecież dwa koła to nie cztery koła, które stoją w korkach. Wiem, na głowę może popadać i na kolana trzeba uważać (lata lecą i zegara nie da się zatrzymać), ale jednoślad w mieście to jest bajka.

Przekonałem się ostatnio, i to znowu przypadkiem. Posadziłem mianowicie szanowne cztery litery na kanapie skutera Suzuki Burgman. Kiedyś już takim „business expressem” jeździłem, ale nie był na moją kieszeń – 650-ka była kiedyś w cenie małego auta. Ale Japończycy są mądrzy i zauważają, że potrzeby mogą mieć też mniej majętni i że trzeba się dopasować do rynku, na którym – przypominam raz jeszcze – posiadacz prawa jazdy kategorii B (po ludzku – na samochód) może jeździć jednośladami z silnikami do 125 cm 3 . Zabrzmiało nieco reklamowo? Może.

Moim zdaniem jednak Burgman 125 jest genialny, bo – niewątpliwie od 650-ki słabszy – lecz wcale nie mniejszy czy mniej wygodny. Kanapę ma tak rozkosznie miękką i tak fajnie się tym jeździ, uwierzcie! Mało pali, kosztuje 17 tys. (cena do przeżycia), wygląda bardzo nowocześnie. Wolicie retro? Na to też jest patent, czyli Honda Supercab 125. Wygląda jak sprzed 60 lat, gdy pierwszy taki jednoślad Japończycy wypuścili na rynek. Istny cukierek, a w dodatku – jak to w Hondzie – precyzyjny niczym zegarek automatyczny od Seiko. Szczerze? Wzięło mnie. Tylko jak żonę przekonać, że na skuterze postaram się nie zabić? Kto mi podpowie?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *