[W MAGAZYNIE] „Kelner, kartofel, pan od fizyki” – felieton Stanisława Dojsa

Wszyscy na co dzień uczestniczymy w swoistym targu próżności. Co gorsza, przemiany cywilizacyjne sprawiły, że wir mody porwał także mężczyzn, którzy obserwowali tę gonitwę raczej z loży dla widzów niż z wyścigowego padoku.

Ale stało się. Skoro dziś ekranowi kucharze zarabiają więcej niż kardiochirurdzy, to dlaczego styliści nie mieliby uszczknąć czegoś dla siebie? Karuzela przyspieszyła, nabrała rozpędu i dopiero po chwili panowie zorientowali się, że łańcuchy krzesełek, na których siedzą, nie dają się odpiąć. Ja również mam na niej swoje miejsce, ale zanim je zająłem, kilka razy boleśnie dostałem krzesełkiem. Oto prawdziwa historia o tym, jak poznawałem meandry męskiej elegancji, dokonując kilku spektakularnych pomyłek.

Mężu, ubierasz się jak kartofel!

Kiedy zaczynałem moją pierwszą pracę, nieszczególnie przejmowałem się swoim strojem. Ba, ignorowałem go znacznie bardziej niż podczas liceum czy studiów, gdzie ubiór spełnia tę samą funkcję co kolorowe pióra u niektórych gatunków ptaków w okresie godowym.

Chyba jedynym działem, który na kwestie „ałtfitu” miał bardziej „wywalone” niż ja, byli chłopcy z IT. Zresztą do dziś informatycy dają się wyłuskać z tłumu za sprawą swych jedynych w swoim rodzaju szat. Kraciaste koszule, luźne bluzy, nadmierna skłonność do trwałych butów – słowem, rzadko infekują się hipsterskimi trendami. Ale wróćmy do mnie.

To było kilkanaście lat temu. Miałem swój najlepszy garnitur, który był z czasów mojego ślubu. Kupiłem go przyszłościowo: ciemny kolor, klasyczny krój, od razu zaznaczyłem sprzedawczyni, że po ceremonii ma być też dobry do biura. Po kilku latach używania był mało znoszony, aż w końcu jeden bolesny komplement uzmysłowił mi – wówczas modowej kutwie – że to już koniec. Otóż bez cienia złośliwości kolega z sąsiedniego działu powiedział, że wyglądam jak kelner z eleganckiej restauracji. Najgorsze było to, że on starał się powiedzieć coś miłego.

Zrozumiałem, że czas na kolejny garnitur. Outlet dobrej marki odzieżowej przyszedł z odsieczą. Całkiem dobry efekt i niezły krój udało mi się popsuć źle dobranymi butami i nieszczególnym paskiem. Koszula i krawat wyszły całkiem dobrze. Byłem piękny od kostek w górę. I tylko wtedy, gdy była okazja garniturowa. Stroje mniej oficjalne, zwane dziś lifestyle’owymi, to była kaplica. Szerokie sztruksy, polary, o rozmiar za duże t-shirty, fatalne oprawki okularów, koszule o dziwnych wzorach…

Któregoś razu żona dokonała zwrotu w moim życiu. Siedzieliśmy sobie na kanapie w naszym mieszkanku, był wieczór, a ona rzekła ni z tego, ni z owego: „Mężu, ubierasz się jak kartofel”. To było jeszcze mocniejsze niż ten wcześniejszy kelner. Postanowiłem się poprawić, ale nie od razu wszystko poszło gładko.

Kokainowy boss i pan od fizyki

To był jeden z tych zestawów, który miał wyglądać fajnie. Buty z cielęcej nappy, jasne spodnie (zdecydowanie za szerokie), jasna marynara i koszula w zbyt pstrokate wzorki. To ona sprawiła, że przywarła do mnie ksywka kokainowego bossa. Oczywiście trudno winić kolegów z pracy. Może i szydercy, ale przynajmniej szczerzy. Trzeba było próbować dalej. Następnie pojawił się strój z H&M. Do dziś dziennikarki modowe twierdzą, że marki sieciowe bardzo podniosły średni poziom ubioru panującego na ulicach. Ja jednak upolowałem model, który koleżanka określiła mianem „marynarki jak dla pana od fizyki”.

Lepsze to niż kelner i kartofel, ale do męskiej ikony stylu wciąż jeszcze było daleko. Powoli jednak zacząłem wędrować we właściwym kierunku. Pożegnałem się z marką butów, która słynie z trwałości, a niekoniecznie z porywającego designu. Odkryłem polską firmę odzieżową z Suwałk, która miała ubrania już całkiem „do pogadania”. Ponieważ byłem początkującym amatorem elegancji, wielokrotnie kupowałem zestawy dokładnie takie jak na manekinach wystawowych. Skoro krawat pasował do koszuli, a koszula do garnituru, to po co eksperymentować? Ponoć wielu facetów tak robi, tylko się nie przyznaje. Prawda?

Klasa bardzo średnia

Spokojnie dobiłem do średniej biurowej. Może koleżanki z pracy nie były skłonne do zwichnięcia sobie karku od oglądania się za mną, ale przynajmniej w firmie pojawiły się inne obiekty modowych żartów. A o mnie było cicho. Drwiono ze szczupłego kolegi, który nosił za duże garnitury, a spodnie spinał paskiem niemal tuż pod sutkami. Zupełnie jak Obelix.

Inny czasem lubił ubrać się tak, jakby opiekował się haremem ciężko pracujących dziewcząt. Zaznaczę od razu: ta krzywdząca ocena nie pochodziła ode mnie. O paniach nie wspominam. Była też jedna koleżanka, która w dziedzinie mody popełniała spektakularne błędy. Ale dziś się jej upiecze, bo wracamy do panów, a właściwie do jednego – do mnie.

Motywujące szyderstwa

Zmieniłem środowisko pracy i poprzeczka jeszcze poszła w górę. A to usłyszałem, że mam za szerokie dżinsy, a to ktoś naśmiewał się z mojego zegarka… Sam miał Atlantica, czyli też nie jest to Patek Philippe. Ale zawsze „Szwajcar”. Oprócz motywujących komentarzy sam czasem orientowałem się, że czas coś odstawić na boczny tor, nawet jeśli „da się w tym jeszcze pochodzić”. Jedno zdjęcie z jakiejś gali, ujęcie z boku… Ach ci paskudni dyktatorzy mody! Teraz nie nosi się tak szerokich garniturów. Od razu widać, że stary. Albo krawaty. Pamiętam rok, kiedy uznałem, że wszystkie moje zwisy męskie ozdobne są szerokie jak łopaty. A dziś moda mówi: garnitur przy ciałku, węższy krawat. Do zmian potrafi też pchnąć jakiś niewinny komentarz znajomego lub znajomej z Facebooka.

Płaski brzuch i kolorowe skarpetki

O skarpetkach i długości nogawek można by napisać doktorat. Dziś nawet w zestawach smart casual modne są kolorowe, a nogawki ucięte tak, by było je widać. W garniturach modele slim ustępują modelom superslim. W parze z kartą zniżkową do sklepu odzieżowego powinna iść karta Multisportu albo przynajmniej dieta z pudełek typu 2000 kalorii na dzień.

Połowa kolegów w mojej firmie zajada się mielonym jajem z pietruszką (to zamiast schabowego), wytarzanym w rukoli, w towarzystwie kaszy i surowego pomidora. Wraz z szerokimi garniturami wystający brzuch stał się też koszmarnie passé. A jeśli jednak trochę wystaje „poza obrys”, korporacyjna elegancja też zna sposoby, by to obejść. Spodnie Peppe Jeans mają domieszkę lycry. Są dość wąskie i wejdą na każdy zadek. Wyglądają dobrze z marynarką, a na wyjeździe integracyjnym lepiej leżą z szarą bluzą i butami New Balance. Ostatnio jakby się wszyscy umówili. To stały zestaw korporacjusza po godzinach.

Ostatnie szlify

Wśród branży elegantów okulary przeciwsłoneczne to też ciężki temat. Poniżej Ray-Bana za 600 zł to się raczej nie schodzi. Okulary korekcyjne to też przegląd logotypów domów mody. A do tego zegarki. Panie mają torebki Louis Vuitton i Stella McCartney. Panowie odpowiednio stroją nadgarstki w Longinesy, Tag Heuery albo Breitlingi. Dla pragmatyków pozostają mechaniczne zegarki szwajcarskie z lat 50. i 60. Kosztują od 500 do 1000 zł, a są tak ładne, że snoby boją się z nich śmiać. Ja skorzystałem właśnie z tej opcji. Ładny zegarek kupię sobie na 40. urodziny. Jedyny problem, że to już całkiem blisko.

Od nadgarstka przechodzimy do głowy. Fryzjer to też ważna rzecz. Nie wypada się ostrzyc za dwudziestaka w niedrogim punkcie fryzjerskim przy zajezdni autobusowej. To nie jest abstrakcyjny przykład, takie zakłady istnieją. Nie przyznam się, czy kiedyś korzystałem z ich usług, a Wy bądźcie uprzejmi się nie domyślać. Modni panowie chodzą do fryzjerskich atelier, gdzie trzeba się umawiać na wizytę dwa tygodnie naprzód. W Warszawie taka usługa podstawowa kosztuje od 80 zł w górę. Różnice są subtelne, bo i tańszy, i droższy fryzjer strzyże teraz „na boczek”. Im droższy, tym przejście łagodniejsze. Im tańszy, tym bardziej boczek wychodzi bokiem.

Ostatni obrót modowej karuzeli

Moda czasem wodzi za nos. Modne stają się niebieskie garnitury, by po sezonie stać się symbolem obciachu. Podobnie z czerwonymi sznurówkami butów. Były modne… i już nie są. Myślę, że tatuaże, które święcą teraz tryumfy, kiedyś mogą podzielić los szerokich garniturów i łososiowych marynarek. Pracując w działach marketingu czy sprzedaży, wszyscy uczestniczymy w targu próżności, na którym trendy są jak podmuchy zmiennego wiatru.
Bloger modowy, którego cenię – niejaki Mr Vintage – często pisze, że najmniej ryzykowne jest pójście w klasykę. Z nowoczesnością jest jak ze wspomnianą przeze mnie na początku karuzelą mody. Czasem kręci się szybko, bardzo szybko, błędnik wariuje i wiemy, jak to się kończy. Ale nie wsiąść też nie wypada. To co, idziemy przeglądać szafę?

Stanisław Dojs
Rzecznik prasowy Volvo Car Poland

Ten i inne felietony możesz przeczytać w interaktywnym wydaniu Menadżera Floty.

Artykuł ukazał się pierwotnie w magazynie Menadżer Floty: Forum Biznesowe (wyd. 1/2018)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *