[W MAGAZYNIE] Esencja przyjemności – felieton Rafała Jemielity

Gdyby tak fantazja nas nie ograniczała? Albo jeszcze inaczej! Czy silniki wielocylindrowe mają sens?

Downsizing. Dla niektórych to słowo brzmi jak zmora, gdy – w pogoni za normami czystości spalin – producenci zmuszają nas do dziwnej filozofii: cylindrów ma być jak najmniej, pojemność jak najmniejsza, a moment obrotowy to… zrobi się turbosprężarką. Wychodzą z tego niezłe technologiczne dziwolągi – silniki z trzema, ba, nawet z dwoma cylindrami. Małe, kompaktowe, ale mocne – turbo robi przecież swoje.

Nie mogę się jednak zgodzić z tym, że świat jest, jaki jest i że musi ewoluować akurat w stronę wyznaczoną przez fabrykę. Staram się empatycznie rozumieć podejście producentów, choć gdzieś pod czaszką łomocze mi wściekła myśl: „Oj, panie i panowie, toż to najczystsza hipokryzja! Wam nie zależy na mojej przyszłości, chcecie tylko coś dobrze mi sprzedać”. Przecież obowiązują was konkretne przepisy. „Chcecie produkować samochody masowo? To łączna chmura spalin, którą wszystkie wygenerują, nie może być większa niż iks ton”. Matematyka jest matematyką i liczb nie da się oszukać. Jako że jedne samochody są bardziej „spalinotwórcze”, to – żeby dało się produkować, co się chce – kolejne modele w gamie trzeba budować nowocześniej. „Powiecie potem klientom, że to nowy trend i na pewno to łykną”.

Jeśli spojrzeć na problem całkiem zwyczajnego odbiorcy – klienta salonów samochodowych – downsizing jest jakimś potwornym wynaturzeniem. Wiele razy słyszałem pytanie, czy silniki budowane w taki sposób wytrzymają długie przebiegi. Mam nadzieję, że tak, choć pewności nie ma żadnej. Pytania to właśnie skutek wewnętrznego strachu przed kosztami technologicznego postępu. Nie powiem, że downsizing nie działa, bo to byłoby kłamstwo. Sam mam w domu samochód, który z 4 cylindrów i ledwie 1600 cm3 wykręca ponad 160 koni. Auto jeździ całkiem żwawo, a przy tym spalanie nie jest większe niż 8,5 litra. Z drugiej strony barykady jest mój garażowy klasyk, który ma też 4 cylindry, ale 2 litry pojemności i gaźnik.

Oj, skomplikowane to urządzenie – tylko jeden mechanik w Warszawie, pan Pietrzyk, daje sobie radę z jego regulacją. Ale gdy już gaźnik wyczyszczony i wyregulowany, silnik generuje jakieś 105 koni najczystszej mocy. No i w mieście nie pali więcej niż 9 litrów, czyli w zasadzie tak samo. Obydwu aut nie da się porównać wprost, bo dzieli je 30 lat. Trzy dekady w motoryzacji to szmat czasu, a więc jednego z drugim „ożenić” się nie da. Klasyk ze Stuttgartu nie ma dynamiki i pewnie – jeśli sprawdzić dokładniej – dmucha w atmosferę niezłym smrodkiem. Na pocieszenie dodam, że autem codziennym, tym „downsizingowym”, jeździmy znacznie częściej. Chmura spalin rośnie, mam nadzieję, nieco wolniej. Przyjemność z jazdy bez doładowania jest ogromna. A jeszcze większa, gdy pojemności nic nie ogranicza. Takich jednostek nie ma już wiele na rynku i – właśnie z powodu ekoterroryzmu, przymuszania nas wszystkich do downsizingu – odchodzą do lamusa.

Zrobiłem ostatnio szmat drogi po Polsce w luksusowym BMW 760 Li. Długim, pięknym, świetnie wyposażonym i – to chyba kluczowe – z silnikiem V12. Dwanaście cylindrów, rozumiecie? Pojemność 6,6 litra, czyli godnie, ojjjjjjjjjj, bardzo godnie. Nie jest to silnik wolnossący, ale obecność turbo jest całkiem zrozumiała – z 12 cylindrów udało się wycisnąć aż 660 koni. Jedzie się tym bajecznie, bo setkę robimy w 3,9 sekundy – prawo jazdy można stracić, licząc zaledwie do czterech. Na trasie, gdy nie dusiłem mocno pedału przyspiesznika, zużycie tego luks-krążownika z Bawarii nie przekraczało średniej 13 litrów na setkę. Mało! W mieście było gorzej – wskazówka paliwomierza opadała w zastraszająco szybkim tempie.

Przyjemność z jazdy, nawet mając w głowie częste i drogie tankowanie, była jednak OGROMNA. Dźwięk, kultura pracy, zero wibracji, szybka reakcja na gaz – takie samochody to jest marzenie. Najgorsze, że zwolennicy downsizingu (ewidentnie przyciskani przez urzędasów) i w takich cudach widzą samo zło. Dwanaście cylindrów to za dużo. Dwa, no, cztery i koniec, basta! – wykrzykują publicznie (oczywiście stosując pewnego rodzaju licentia poetica). Rozumiem, że dało się zbudować Forda Mustanga, który z 2,3 litra i 4 cylindrów wyciska aż 317 koni. Rozumiem, ale w sumie to jednak… nie pochwalam. Wolę więcej, mocniej, silniej, szybciej. Wiem, będzie też na tej liście słówko „drogo”, ale staram się o nim zapomnieć. Rewolucja? A gdzie tam. Downsizingu nie da się powstrzymać, ale ponarzekać każdy może. I mam nadzieję, że – gdy się kropla zbierze do kropli – urzędników pokonamy. Kto się zgadza? Widzę, że sam z tym nie zostanę. Uffffffff… Mogę odetchnąć z ulgą. I jeszcze trochę pojeździć testowym V12!

Rafał Jemielita

Ten i inne felietony możesz przeczytać w interaktywnym wydaniu Menadżera Floty.

Felieton ukazał się pierwotnie w magazynie Menadżer Floty: Forum Biznesowe (wyd. 3/2018)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *