[FELIETON ADAMA KORNACKIEGO] Drogi pamiętniku!

Nie zaglądam do Ciebie codziennie, ale są takie dni, które sprawiają, że mam wielką ochotę usiąść i spokojnie podzielić się z Tobą moimi wrażeniami. A ostatnio działo się naprawdę wiele. Przeżyłem dzień, o którym marzyłem tak długo, że już nawet zapomniałem, że o nim  marzyłem…

Pojechałem do Niemiec. Do Sztutgartu. Niby nic nadzwyczajnego, przecież wiesz, jak dużo podróżuję po świecie, testuję piękne samochodowe nowości w cudownych lokalizacjach. Ten wyjazd był jednak wyjątkowy, choć zaczął się typowo: rano śniadanie w hotelu, potem jazda taksówką. Przemysłowa dzielnica, pochmurny poranek, chłodno… Dawało się jednak wyczuć delikatne podenerwowanie w całej naszej ekipie – ekipie Debeściaków. Znaleźliśmy się pod nieoznakowaną halą, jedną z wielu w tej okolicy. Weszliśmy do środka i… od tego momentu świat motoryzacji, który znałem do tej pory odkrył przede mną nową jakość.

Zamaskowana hala okazała się garażem fabrycznym Porsche, w którym stały najprzeróżniejsze prototypy, auta koncepcyjne, egzemplarze targowe i oczywiście auta sportowe: rajdowe i wyścigowe. Wyobraź sobie, co czuje człowiek, który od lat 90-tych ubiegłego stulecia zaczytuje się w niemieckiej prasie motoryzacyjnej, wertuje każdą stronę po sto razy, każde zdjęcie zna na pamięć i nagle jest świadkiem jak te te zdjęcia ożywają! Oto stałem i patrzyłem „własnymi oczyma” na te wszystkie sportowe Porsche z tamtych czasów!!!

Rzut oka w lewo: dakarowe 959, obok 911 w wersji na rajd Safari… Oko w prawo:  słynne GT1 i cała kolekcja prototypów, które startowały w wyścigu 24h le Mans. Spojrzenie za siebie: 5-drzwiowa 911-tka i Cayenne Cabrio… dech zapiera…

Tak, tak, drogi Pamiętniku, to nie był sen. To działo się naprawdę. Ręce mi się trzęsły i nie wiedziałem, jak się mam zachować; patrzeć, chłonąć, robić zdjęcia, kręcić filmy… kompletnie zgłupiałem. Rozglądałem się oniemiały na potężny fragment motoryzacyjnej historii.

To nie koniec jednak tej opowieści, drogi Pamiętniku. Po chwili przyszedł sympatyczny pan i przekazał nam kluczyki do trzech samochodów, które mieliśmy tego dnia przetestować na drogach pomiędzy winnicami i sadami jabłoni. Jeden podpis i w moich rękach wylądowały kluczyki do czerwonego Porsche 959. Na białych felgach. Pomyślałem wtedy, że mam po prostu najlepszą pracę na całym świecie! Przecież ten samochód powstał w drugiej połowie lat 80-tych w liczbie niecałych 300 sztuk na potrzeby homologacji do startów w rajdach.

Mój egzemplarz miał 325 koni i służył w fabryce do bicia rekordów prędkości. Dowiedziałem się, że „zamykał szafę”, której skala sięgała 340 km/h. Musiałem się uszczypnąć, a potem śmiało wskoczyłem za kierownicę. Jak zimny prysznic zadziałała na mnie informacja, że moje auto wycenione jest na 1 milion 200 tysięcy euro. „OK. Nie będę szalał” – pomyślałem i odpaliłem silnik. Tylko 2,85 litra, umieszczone gdzieś daleko, na tylnej osi, objuczony dwiema turbinami o różnych gabarytach. Potwór.

Chciałbyś pewnie zapytać: jak się jechało? Otóż, drogi Pamiętniku, jechało się nad wyraz komfortowo. Samochody super sportowe z tamtej epoki były o wiele bardziej miękko zestrojone. A w 959 można już było zmieniać charakterystykę pracy układu napędowego w różnych trybach (słońce, deszcz, śnieg) i na bieżąco obserwować przekazywanie napędu na przednią i tylną oś. Czad. Skrzynia oczywiście była manualna, a zamiast jedyny był bieg o symbolu G. Jak Gelaende, czyli teren. Takim autem w teren? No w końcu 959 wygrał w rajdzie Paryż-Dakar, więc nic dziwnego.

Myślisz, że to już koniec? Nic bardziej mylnego. Drogi Pamiętniku, po nakręceniu materiału o 959 czekało na mnie monstrum w kolorze czarnym. Nazywało się Carrera GT. Nic Ci to nie mówi? Było głośno o tym samochodzie, gdy za jego kierownicą zginął Paul Walker (aktor znany z filmów o najszybszych samochodach). Bo Carrera GT nigdy nie była samochodem dla małych dziewczynek. 612 koni z wyczynowego silnika V10, napęd na tył i manualna skrzynia. Po kilku kilometrach przekonałem się, że auto pozwala naprawdę na bardzo wiele, ale w pewnych momentach chciało ze mną walczyć, jakby mówiło, że to ono tu rządzi, a nie ja. Mój egzemplarz wyceniony był na równy 1 mln euro – o wiele więcej niż cena wyjściowa w czasie, gdy Carrera GT była produkowana. Bo historia tego modelu jest bardzo nietypowa.

Porsche szykowało się do wejścia w Formułę 1 jako zespół fabryczny. Stworzono silnik V10 – piękny, lekki, potężny. Aż tu zmieniły się przepisy i cały projekt wziął w łeb. Wówczas postanowiono, że powstanie 1500 egzemplarzy super samochodu z tymi stojącymi na półkach silnikami. Powstało mniej – 1270 sztuk. Powodem była utrata homologacji w USA, gdzie odbiorców znalazły tylko 604 egzemplarze Carrery GT. Karbonowe nadwozie sprawiało, że reakcje tego samochodu na ruchy kierowcy były i są natychmiastowe. To była taka żyleta, jakiej próżno szukać w autach produkowanych dzisiaj. Nawet system kontroli trakcji działał tak późno i brutalnie, że postanowiłem go wyłączyć. Po co się wzajemnie męczyć!

Ależ się dzisiaj rozpisałem drogi Pamiętniku, ale najlepsze spotkało mnie na koniec, bowiem z Carrery GT przesiadłem się… (a nie: zanim się przesiadłem, zjadłem kebap u Turka). I przesiadłem się do auta, którym już co prawda kiedyś jeździłem, ale od tego dnia cały czas chciałem wrócić za jego stery. Mówię o Porsche 918 Spyder. Tak, tak, to ta hybryda. Z tyłu podwójnie doładowane V8 a z przodu dwa silniki elektryczne. Łączna moc? 889 koni. Można było zwariować od tych cyferek, mówię Ci. To auto powstało w 918 egzemplarzach, ale jak się okazało fabryka zbudowała jeszcze kilka na własne potrzeby i właśnie takim autem jeździłem. Na tabliczce miało nabity numer 000.

Pewnie zapytasz o osiągi? No tak, to ważne. 2,5 sekundy do setki, 7,5 sekundy do 200 i 19 sekund do 300 km/h. Jeszcze jakieś pytania? Uprzedzając odpowiem, że po wioskach jeździłem tylko z napędem elektrycznym, żeby nie hałasować. Prowadziłem wiele sportowych wozów, ale powiem Ci, że 918 jak żaden inny łączy funkcjonalność, technologię i kosmiczne osiągi w całość. Po prostu boski samochód. Szkoda, że dzisiaj wyceniony jest na milion 200 tysięcy euro, czyli tyle samo, co 959.

Ten dzień udowodnił mi, że motoryzacja pięknie ewoluuje. Jedna cyferka nie zmieniła się przez tych kilkadziesiąt lat. To prędkość maksymalna. Wszystkie trzy auta pędzą maksymalnie z prędkością 340 km/h. I raczej więcej nie potrzeba. No i te kwoty! Jednego dnia prowadziłem prawie 3,5 miliona euro. Tymi ręcami!

Nie będę już Cię zanudzał drogi Pamiętniku, że loty powrotne przez Kopenhagę się poopóźniały i do domu dotarłem dopiero o drugiej w nocy, bo to już norma w moim życiu na walizkach.

Aha, byłbym zapomniał. Następnego dnia zmieniłem samochód. Nasze rodzinne czarne Volvo XC90 sprzedane, a pod dom zajechało nowe XC90. Tym razem białe, w wersji T6 i oczywiście 7-miejscowe, żebyśmy się wszyscy pomieścili, bo jest nas dużo Kornasiów. To też był wyjątkowy dzień.

Dobranoc drogi Pamiętniku.

Adam Kornacki

Felieton pierwotnie ukazał się w magazynie Menadżer Floty, nr 10/2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *