Na temat trudnych początków przygody z motorsportem, sukcesów i rozczarowań oraz o trudnej sztuce łączenia sportowej kariery z życiem rodzinnym, z jednym z najlepszych w historii polskich kierowców rajdowych – Kajetanem Kajetanowiczem rozmawia Tomasz Szmandra.
Kajetan Kajetanowicz urodził się w Cieszynie, ale od dziecka mieszka w Ustroniu. Ma na swoim koncie 3 tytuły mistrza Europy, 4 mistrza Polski (2010-2013), wicemistrzostwo świata w kategorii WRC 2 (2019), tytuł drugiego wicemistrza WRC 3 (2020) i wicemistrzostwo WRC 3 (2021). Trzykrotnie triumfował w Rajdzie Polski (2010, 2011 i 2013) oraz aż ośmiokrotnie z rzędu w prestiżowym Rajdzie Barbórka, w ramach którego w tym roku dorzucił jeszcze do swojej bogatej kolekcji sukcesów dziewiąte zwycięstwo w Kryterium Asów na ulicy Karowej. Startuje Škodą Fabią Rally2 Evo z pilotem Maciejem Szczepaniakiem w barwach Lotos Rally Team.
Tomasz Szmandra: Podobno w początkach Twojej kariery ważną rolę odegrał Rajd Wisły?
Kajetan Kajetanowicz: Rajd Wisły i mój tata! To właśnie on zabrał mnie wówczas na rozgrywany w naszej okolicy rajd, aby zagospodarować mi jakoś weekend. Mój tata nie ma korzeni rajdowych, choć jest mechanikiem i zawsze był blisko samochodów. Wtedy miałem chyba 10 lat i pamiętam, że zawsze podobały mi się przejażdżki z ojcem jego Maluchem, którym zimą potrafił pokonywać zakręty z delikatnym uślizgiem. To wtedy, jeszcze nieświadomie, połknąłem rajdowego bakcyla, ale jeszcze nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Nie miałem wówczas możliwości rozwinąć tych zainteresowań, bo w okolicy nie było nawet halowego toru kartingowego, więc jeszcze parę ładnych lat minęło, zanim rajdy samochodowe na dobre wypełniły moje życie.
Ale kiedy już na dobre obudziła się w Tobie pasja do rajdów, ktoś Ci pomógł rozwinąć talent i stawiać pierwsze kroki w tym mocno skomplikowanym sporcie?
Niestety, nie było nikogo takiego, więc droga do prawdziwego, profesjonalnego rajdowania zajęła mi dużo czasu. Moja rodzina nie tylko nie miała tradycji motorsportowych, ale także możliwości finansowych, abym mógł na poważnie myśleć o karierze rajdowej. Mój pierwszy start Fiatem 126p w Rajdzie Cieszyńska Barbórka w 2000 r. zakończył się dachowaniem już na pierwszym odcinku specjalnym. Ze względu na skromne środki finansowe, którymi dysponowałem, odbudowanie tego auta trwało pół roku…
Na późniejszym etapie swoich startów starałem się zorganizować dla siebie jakieś szkolenia, treningi, ale miało to epizodyczny charakter. Do wszystkiego musiałem dochodzić sam – metodą prób i błędów, co czasem drogo kosztowało, no i wydłużało czas oczekiwania na pozytywne efekty. Widzisz więc, że moje początki przygody z rajdami były naprawdę bardzo trudne. Oczywiście nie twierdzę, że teraz młodzi zawodnicy mają dużo łatwiej, ale na pewno jest więcej możliwości, żeby się szkolić i czerpać wiedzę, choćby za pośrednictwem Internetu. A w tamtych czasach to wszystko dopiero raczkowało i nie było tak rozwinięte jak obecnie.
Cóż, jednak musiałem sobie jakoś z tym wszystkim radzić, skoro w następnym roku wróciłem i wygrałem ten rajd w swojej klasie A0 ze znacznie mocniejszymi samochodami konkurentów. To pokazało, że mimo trudności nie można się poddawać i zawsze trzeba walczyć do końca, nawet kiedy sytuacja wydaje się beznadziejna.
To musiało przynieść sporo satysfakcji młodemu, początkującemu zawodnikowi, zwłaszcza że na Cieszyńską Barbórkę przyjeżdżała wówczas krajowa czołówka rajdowych gwiazd.
Oczywiście! Dla mnie były to niemal mistrzostwa świata. W tamtych czasach w „Cieszynce” startowali przecież tak znakomici zawodnicy jak Leszek Kuzaj, Tomasz Kuchar, Robert Gryczyński, Grzegorz Grzyb czy Michał Sołowow. Dla mnie wyjątkowo miłym wydarzeniem był fakt, że na jednym z odcinków specjalnie na mój przejazd czekał niezapomniany Janusz Kulig, który wtedy pojawił się na trasie w roli widza. Przyznam, że długo nie mogłem w to uwierzyć.
Myślałeś już wówczas o karierze profesjonalnego kierowcy rajdowego?
Ależ skąd! Mimo że byłem młody, to już twardo stąpałem po ziemi i doskonale zdawałem sobie sprawę, że po prostu nie stać mnie na to, aby się ścigać na wyższym poziomie. Oczywiście zawsze starałem się znaleźć jakieś środki, aby pojechać w jakimś rajdzie, ale wtedy niewiele miało to wspólnego z profesjonalizmem. Na początku wyznaczałem sobie jakieś skromne cele, jak np. to, aby wystartować w rajdzie, w którym wystartuje także Leszek Kuzaj, będący już wówczas jednym z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych zawodników w naszym kraju. Następnym celem było wygranie z Kuzajem odcinka specjalnego, i to też mi się udało, tyle że dopiero po 6-7 latach, kiedy startowałem już w jego zespole. Po moich sukcesach w Pucharze Peugeota Leszek zaproponował mi dołączenie do teamu Subaru i chyba wtedy dopiero zacząłem poważnie marzyć o wyższych celach. Oczywiście nadal było dużo problemów. Miałem już ludzi, partnerów, którzy mnie wspierali i pomagali jak mogli, ale wielu trudności nie dało się pokonać. Teraz, przy okazji naszej rozmowy, mam okazję wrócić pamięcią do tamtych czasów i przypomnieć sobie o wielu ludziach, nie tylko członkach mojego zespołu, którzy wspierali mnie w tych trudnych czasach i bez których nie byłbym dziś w tym miejscu, w którym jestem.
Od 4 lat na prawym fotelu towarzyszy Ci Maciej Szczepaniak. Jak oceniasz jego wkład w Wasze sukcesy?
Dla mnie Maciek jest najlepszy na świecie i nie chodzi nawet o to, że w tegorocznym sezonie został uhonorowany tytułem Mistrza Świata Pilotów w kategorii WRC 3. Jego wpływ na nasze osiągnięcia jest trudny do przecenienia. Pamiętajmy też, że pilot tak samo jak kierowca siedzi w samochodzie i tak samo również ryzykuje. Najważniejsze, że potrafimy stworzyć zgrany duet, co nie zawsze jest łatwe, zważywszy na różnice charakterów, przyzwyczajeń itp. Musimy też jasno sprecyzować nasz wspólny cel i oczywiście mieć do siebie zaufanie. Przy okazji chciałbym podkreślić, że to kierowca jest liderem w teamie i trzeba zrobić wszystko, aby to on czuł się jak najbardziej komfortowo, bo jeżeli coś będzie nie tak, to mimo ogromnej pracy wykonanej przez pilota i pozostałą ekipę nie osiągniemy dobrego wyniku.
Mówimy o mistrzostwach świata, ryzyku i rywalizacji na najwyższym poziomie, która wymaga sporo pracy i czasu, a przecież jesteś ojcem prawie 5-letniej Oriany i 2-letniego Gracjana. Jak udaje Ci się łączyć starty w rajdach z życiem rodzinnym?
Jak obliczyła moja partnerka, przez ostatnie 3 miesiące byłem w domu 14 dni. Zdaję sobie sprawę z tego, że coś tracę, natomiast zawsze jest to nasza wspólna decyzja i staram się wszystko sensownie poukładać. To bardzo ważne, że mam tak wyrozumiałą partnerkę, bo bez wsparcia jej i pozostałych członków rodziny nie byłbym w stanie robić tego, co robię. Chodzi tutaj nie tylko o moje starty w rajdach, ale także o prowadzenie zespołu, który jest najlepszym teamem w Polsce i jednym z najlepszych na świecie, przynajmniej jeżeli chodzi o PR i promocję. Mamy bowiem sygnały od promotora WRC, że zostało to nie tylko zauważone, ale także docenione, również przez zespoły fabryczne.
Przejdźmy do minionego sezonu. Rywalizacja o tytuł mistrza świata w WRC 3 toczyła się do ostatnich metrów finałowej rundy we Włoszech. Ciężko to przeżyłeś? Do tytułu zabrakło naprawdę niewiele…
Powiedzmy wprost – zabrakło mi 3 sekund do mistrzostwa świata. Tak niewiele dzieliło mnie na mecie rajdu od największego rywala, Yohana Rossela, z którym przed ostatnią rundą sezonu mieliśmy identyczną liczbę punktów. Maciek zapewnił sobie tytuł w kategorii pilotów już w czasie poprzedniej rundy, bo nasz główny rywal zmienił pilota w trakcie sezonu. Na Monzy i w okolicach nie musiałem walczyć o zwycięstwo, bo wystarczyło dojechać do mety przed R. I tak scenariusz był bardzo realny, zwłaszcza że przed ostatnim odcinkiem mieliśmy przewagę 1,6 s nad Rosselem i jego pilotem, Jacquesem-Julienem Renuccim. Mogę zapewnić, że zrobiłem wszystko, aby wygrać, byłem odpowiednio przygotowany i zmotywowany. Niestety, Francuzi pojechali ostatni odcinek rajdu po prostu szybciej. Nie było mi łatwo się z tym pogodzić i chociaż na mecie przed kibicami i mediami nie dałem po sobie poznać, to po powrocie do hotelu nie zachowałem się jak duży chłopiec… Było mi zwyczajnie przykro, ale już po kilku chwilach przypomniałem sobie, że takie sytuacje tylko mnie motywują do dalszej pracy, a poza tym zakończyłem właśnie najlepszy sezon w swojej karierze. W tym roku wygrywałem rajdy asfaltowe, szutrowe, po raz ósmy z rzędu Barbórkę warszawską i po raz dziewiąty słynne Kryterium Asów na ul. Karowej. Oczywiście jako sportowiec jestem trochę rozczarowany, bo zaledwie 3 sekund zabrakło mi do tytułu mistrza świata, ale doceniam to, co osiągnąłem.
Czyli jako sportowiec i człowiek czujesz się szczęśliwy? Spełniony?
Oczywiście! Dopiero gdy zastanawiam się nad tym wszystkim, uświadamiam sobie, jak wiele udało mi się osiągnąć. Kocham życie, mam kochającą rodzinę i robię to, co kocham! Czegóż chcieć więcej? Z pewnością niektóre rzeczy można było zrobić lepiej, może po drugim tytule mistrza Europy trzeba było od razu przenieść się do mistrzostw świata? Ale też zdobyliśmy trzy tytuły ERC z rzędu, czego dotąd nikt w historii nie dokonał. Drobna rzecz, a jednak cieszy. Więc dopiero w takich momentach jak ten tak naprawdę dostrzegam, co mam, i wyobrażam sobie, jak wielu ludzi chciałoby być teraz na moim miejscu.
Zdjęcia: Lotos Rally Team