[W MAGAZYNIE] Mapa Drogowa – felieton Adama Kornackiego

Ostatnie tygodnie obfitowały w bardzo wiele samochodowych podróży, które przyniosły mi wiele wspaniałych doświadczeń. Mój styl odkrywania świata jest oczywiście nieco odmienny od klasycznego wczasowego wypoczynku dwa razy w roku. Ja żyję „na walizkach” i ku utrapieniu żony nawet ich nie wynoszę na strych: zawsze stoją w przedpokoju gotowe do drogi. Większa – na dalsze podróże i mniejsza – na te krótsze, bliżej domu. Rzeczywiście ostatnio przydały się obie.

Adam Kornacki

Australia – ogromny kraj-kontynent zamieszkały przez zaledwie 25 mln ludzi. Potężna przestrzeń do życia oddalona od wszystkich i wszystkiego o tysiące kilometrów. Kraj spokojny, dostatni, ale bez przepychu. Poza krótkim międzylądowaniem w Melbourne w drodze do Nowej Zelandii przed kilkoma laty jeszcze mnie tutaj na dłużej nie było. Do teraz. Polecieliśmy do Australii, żeby przez cztery dni testować nowe Audi Q5. To była polska prezentacja tego modelu organizowana od początku do końca bez wsparcia centrali z Niemiec i za to należą się ogromne brawa. Doskonała logistyka, ogromne tempo całej prezentacji, no i oczywiście wybrane hity krajobrazowe i turystyczne, które mogliśmy po drodze zobaczyć, przygotowane były przez dwóch dżentelmenów z Poznania, którzy znają się na tym fachu doskonale. O kulinariach nie wspomnę. Samochodów z Polski nie dało się przetransportować, ponieważ w Australii jeździ się po lewej stronie drogi. Byłoby niebezpiecznie.

Pięć testowych Q-piątek przyjechało z Sydney do Brisbane(1000 km), co, jak na Australię, wcale nie było daleko. W owym Brisbane rozpoczęła się nasza podróż. Zaczęliśmy od kolacji i wizyty w pubie, przylecieliśmy bowiem na wieczór. Owe cztery australijskie dni były pod znakiem drogi, a właściwie dróg. Przejeżdżaliśmy codziennie od 400 do 800 km po asfaltach, szutrach, górach, dolinach, pięknym wybrzeżu i piaszczystych plażach. Doszedłem do wniosku, że do Australii wrócę i to na pewno na dłużej. Kontynent surferów nie znosi bowiem pośpiechu. Tu pracuje się mało i odpoczywa długo.

Nawet służba graniczna Australii kontrolująca nam dokumenty przy wjeździe do ich kraju nie mogła wyjść ze zdziwienia, że komuś chce się lecieć z Europy 30 godz., żeby spędzić między kangurami tylko cztery dni. A jednak… Samo auto ratowało nas w chwilach zwątpienia. Aktywny tempomat, fotele opracowane przy współpracy z ortopedami i fizjoterapeutami, elastyczny silnik, szybka skrzynia i napęd quattro – korzystaliśmy z tych dobrodziejstw w każdym możliwym momencie. A średnie spalanie benzynowego silnika nie przekroczyło 8 l na setkę. Szok i niedowierzanie? Bynajmniej.

Australijski ruch drogowy jest równie spokojny i ospały jak całe ich bytowanie. Chwilę po powrocie znad Morza Koralowego już pakowałem mniejszą walizkę i leciałem do Mediolanu. W samolocie czułem się jak w autobusowej linii podmiejskiej, bo 1,5-godzinny lot w porównaniu z poprzednimi to była ledwie okazja do krótkiej drzemki.

W Mediolanie producent nowego programu, który właśnie realizujemy (premiera wiosną w TVN Turbo), zafundował nam nie lada atrakcje. Odebraliśmy cztery auta testowe: Lamborghini Huracan Performante, Aston Martin Vantage, Honda NSX oraz McLaren 720S. I tu komentarz staje się zbędny. Zastanawialiśmy się długo, gdzie w tym potwornie zatłoczonym mieście nagrać wstęp, gdzie można zaparkować w kilka aut obok siebie bez narażania się na rozjechanie przez pędzące skutery. Stanęliśmy na środku ulicy przed teatrem na Piazza della Scala – głównym punkcie miasta. Staliśmy tak kilka godzin i poza tysiącami zrobionych zdjęć przez przechodniów nie spotkaliśmy się z żadną negatywną reakcją. Ani mieszkańców, ani służb. Wszyscy uśmiechali się, pytali, rozmawiali z nami, nawet pytali, czy to nowy Top Gear jest tu kręcony?!

Tego samego dnia ruszyliśmy w góry. W stronę Alp francuskich, do Col de Turini – słynnej przełęczy znanej z rajdu Monte Carlo. Po drodze późnym wieczorem wspięliśmy się na ponad 2000 m n.p.m., mimo że na drodze leżał już świeży śnieg i lód. W aucie, które ma 720 koni i letnie opony, to była naprawdę niezła przygoda. Ostatecznie dotarliśmy do Monte Carlo, w którym na deser w naszych superautach spędziliśmy trzy godziny w korkach. Kultową trasę wyścigu F1 pokonali- śmy więc w żółwim tempie. Szalone miejsce. Z niecierpliwością sam czekam na efekt końcowy naszych zmagań. Liczę na to, że nasza praca i prawdziwe, dogłębne testowanie takich aut przypadnie fanom motoryzacji do gustu.

Potem było już z górki – szybko wróciliśmy w środku nocy z Monaco do Mediolanu, oddaliśmy nasze bolidy i raniutko polecieliśmy do Warszawy po to, żeby spakować kolejną walizkę i ruszyć w Bieszczady. Tak, tak z pozoru blisko, a jednak bardzo daleko, bowiem Ustrzyki dzieli od Warszawy 7 godz. jazdy samochodem. Taka praca… Baza wypadowa była nieco bliżej – w Arłamowie. Na miejscu okazało się, że następne cztery dni spędzę w samochodzie typu UAZ Hunter Trophy Evo.  Nazwa skomplikowana, a auto nad wyraz proste, skonstruowane na początku lat 70. i w niemal niezmienionej formie produkowane do dzisiaj. Można kupić takie nowe w salonie. W UAZ-ie miałem jechać, odpoczywać, jeść, spać, po prostu przetrwać naszą bieszczadzką przeprawę.

Przejechałem przez San, wjechałem na kilka szczytów, przebrnąłem przez las, błoto, skały, piachy i oddałem sprawny, choć nieco przybrudzony i porysowany przez gałęzie samochód. Bo UAZ zwyciężał na wielu frontach wojen toczonych przez układ warszawski i nigdy nie zawiódł. Układu szczęśliwie już nie ma, a rosyjski pojazd trwa od dziesięcioleci. Jest niezawodny, solidny, ciężki (2250 kg) i nie do zdarcia. Choć spać wolałbym w hotelu niż w nim. Z jakimi autami był porównywany ten sprzęt? Oglądajcie TVN Turbo, a od wiosny wszystko będzie jasne. Wiosna będzie nasza!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *