[Relacja Kornackiego] Każdy ma tutaj swój Dakar

Rajd Dakar 2016 r. był nietypowy. W kilku kategoriach był trudniejszy, bardziej wymagający od poprzednich edycji rozgrywanych od siedmiu lat w Ameryce Południowej. Pod wieloma względami nie przypominał prawdziwego Dakaru sprzed lat. Deszcz, błoto, trawa i drzewa to sceneria rodem z rajdu Baja Poland, a nie klasycznego Dakaru. Czy najtrudniejszy samochodowy maraton świata to wciąż pustynne ściganie dla twardzieli? Nie do końca…

Amaury Sport Organisation (ASO) miało kłopoty od samego początku w organizacji tegorocznego Dakaru. Francuzi postawili na najlepszych i jako dyrektora sportowego rajdu oraz twórcę trasy przedstawili Marca Comę, który do niedawna zwyciężał w kategorii motocykli i Dakarową przeprawę zna jak mało kto. Po raz pierwszy po wielu latach z goszczenia u siebie rajdowego klasyka zrezygnowało Chile (ze względu na nękające ten kraj klęski żywiołowe). Wiadomo było zatem, że kierowcy nie dotrą ani na słynną pustynię Atakama, ani nie odetchną na pacyficznych plażach. Po serii konferencji prasowych w całej Europie i opublikowaniu oficjalnie trasy Dakaru 2016 stało się coś jeszcze gorszego.

Początkowo rajd miał ruszać ze stolicy Peru – Limy, ale już na trzy miesiące przed terminem startu rząd Peru wycofał się ze współpracy z ASO, przewidywano bowiem, że w styczniu krajowi może zagrażać El Niño – jeden z najsilniejszych pacyficznych huraganów. I znów tęgie głowy speców z ASO musiały wyruszyć do Ameryki Południowej i stworzyć Dakar w ciągu sześciu tygodni na nowo. Potężna praca, ogromne koszty i rosnąca niepewność zawodników – to elementy Dakarowej układanki w listopadzie – na chwilę przed wypłynięciem ponad tysiąca pojazdów z francuskiego portu Havre.

A jednak udało się! Marc Coma stworzył kompaktową trasę obejmującą dwa kraje: Argentynę, która staje się powoli swoistą Matką Dakaru, i Boliwię, która pod przewodnictwem el Presidente Evo Moralesa chce poprawić swój wizerunek w oczach świata i rajd przyjmuje nad wyraz odświętnie i hojnie. W sumie do przejechania było ponad dziewięć i pół tysiąca kilometrów – jak na prawdziwy rajdowy maraton przystało.

Start w Buenos Aires – jakiś taki trochę mniej odświętny niż przed rokiem, bez przejazdu przez miasto, bez zamykania głównych ulic. Oszczędności? Wierzyliśmy, że to po prostu logistyczne ułatwienie. Nowością był prolog nieopodal Rosario, którego właściwie nikt nie widział, gdyż wszystkie ekipy serwisowe i media zostały w Buenos – tak nakazał organizator. Drugi dzień rajdu i pierwszy prawdziwy odcinek… odwołano z powodu opadów deszczu i słabej widoczności niedającej szansy wystartowania helikopterom zabezpieczającym rajd. Bez ścigania, bez emocji.

Trzeciego dnia odcinek miał mieć ponad 500 km, ale został skrócony… no właśnie przez ulewy. Obrazki z trasy, które docierały do nas do montażowni polowej na kolejnym biwaku, bardziej przypominały zabawę w błotnistym lesie pod Garwolinem niż Dakarowe ściganie. Ciemno, mokro, grząsko, a dookoła soczysta zieleń. „To nie tak miało być!” – jak śpiewała kiedyś Budka Suflera.

Pomnik Rajdu Dakar na Salar de Uyuni

Po „rozkoszowaniu się” zielonością natury przyszedł czas na Boliwię, gdzie zawodnicy walczyli raczej z bezdechem i bólem głowy spowodowanym jazdą na wysokości dochodzącej do rekordowych 4600 m n.p.m. Jazda z pękającą czaszką, po górach i płaskowyżach, gdzie silniki tracą moc nawet o jedną trzecią, a prędkość maksymalna MINI spada ze 195 do 160 km/h, to raczej obowiązek, a nie przyjemność. Tak relacjonowali tę przygodę zawodnicy.

A potem naprawdę się zaczęło. Dwa dni na pustyni w okolicy miasta Fiambala w temperaturze przekraczającej 45 stopni w cieniu. Motocykliści padali jak muchy, a więc… skracano odcinki nawet o połowę i przerywano sportową rywalizację. Oczywiście ze względów bezpieczeństwa. Niestety to te dwa dni zadecydowały o klasyfikacji rajdu. Późniejsze szutrowe odcinki w stronę Rosario niczego już w klasyfikacji nie zmieniły. I tak oto cały wielki Dakar, potężny wysiłek ludzki, logistyczny, sportowy i finansowy skrócił się do pustynnej walki trwającej dwa dni. Czy to jeszcze jest Dakar?

Dopiero meta udowodniła, że sportowa walka toczyła się na najwyższym poziomie w każdej kategorii. W motocyklach po raz pierwszy w historii Dakaru zwyciężył Australijczyk, w samochodach na podium stanęły trzy różne marki samochodów (Peugeot, MINI, Toyota), w quadach dwa pierwsze miejsca na podium zajęli dwaj bracia (!), a w klasie ciężarówek Iveco przełamało wreszcie kilkuletnią dominację rosyjskiego Kamaza. A że po raz dwunasty wygrał Stéphane Peterhansel… cóż, pewnych schematów nie da się tak łatwo przełamać.

Wszyscy Polacy pojechali szalenie walecznie. Codzienne rozmowy z naszymi zawodnikami po odcinku na biwaku były dla mnie, dziennikarza, dowodem na to, że ten rajd wciąż jest ekstremalnie trudny, że nie wybacza błędów, że wymaga pokory. Adam Małysz, Xavier Panseri (Francuz jadący z polską licencją), Marek Dąbrowski, Jacek Czachor, Kuba Przygoński i Kuba Piątek, Sebastian Rozwadowski, Rafał Sonik i Rafał Marton, Darek Rodewald i wreszcie Maciek Berdysz, który jako pierwszy Polak przejechał Dakar na motocyklu bez serwisu i pomocy osób trzecich, zdany tylko na siebie – wszyscy jesteście bohaterami. „Wielki Szacun” za Waszą wytrwałość i niezłomność. Widzieć Was tam, na miejscu, w akcji – czasami szczęśliwych, czasami kompletnie wycieńczonych – to była prawdziwa szkoła życia! Bo tam, w Ameryce Południowej, tak jak w życiu: Każdy ma swój własny Dakar.

Materiał pierwotnie ukazał się w magazynie Menadżer Floty, nr 2/2016

Adam Kornacki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *