[PREMIERA] – Wrażenia z jazdy nowym VW T-Roc

Zapraszamy do przeczytania relacji z jazd testowych Volkswagenem T-Roc. Nasz etatowy felietonista, Maciej Pertyński (youtube.com/pertyngledzi) dzieli się pierwszymi wrażeniami z jazdy najnowszym crossoverem w gamie niemieckiej marki. To model, który może mocno zamieszać w zyskującym systematycznie na popularności segmencie kompaktowych SUV-ów. 

Do niedawna uważałem się za twardziela. A przynajmniej za ludzki odpowiednik krowy, co poglądów nie zmienia. SUVy i crossovery są be i koniec. Ale…

Jednak nie ma co ukrywać – w ciągu ostatnich dwóch lat pojawiło się kilka samochodów, które można zaliczyć do jednej z tych dwóch grup (albo i obu), wobec których moja niechęć wcale nie była tak bezkompromisowa. Najpierw Jaguar zaprezentował samochód luksusowy o linii terenówki, ale w rzeczywistości rasowo sportowy, prowadzący się jeszcze lepiej niż Porsche Macan (a to była swego rodzaju jaskółka – wiosny jeszcze nie uczyniła, ale naprawdę zainteresowała), jeszcze lepiej od niego wykończony i praktyczniejszy – co docenili jurorzy mojego konkursu na Światowy Samochód Roku, przyznając mu główne trofeum. Potem Mercedes przerobił swój model GLC – nudny i udający wszystko, czym niby miała się charakteryzować ta klasa – na GLC Coupe, który jest i piękny, i elegancki, i świetnie jeździ – i niczego nie udaje: jest sportowym autem na podniesionym zawieszeniu.

A teraz jeszcze Volkswagen pokazał, że możliwe jest zrobienie samochodu na tej samej platformie, co dziesiątki innych produktów koncernu, a składającego się z elementów nudnych modeli (Polo i Golf), z których razem robi się…

T-Roc

Nie żeby wyglądał na zdjęciach jakoś porywająco. W dodatku od razu było widać, że na kokpicie zaoszczędzono, robiąc go z twardego plastiku, czego nie znoszę (różnica w cenie kilograma najlepszego i najgorszego tworzywa sztucznego używanego do wykończenia kabin samochodów wynosi niespełna 5 euro, a plastiku zużywa się jakieś 4-5 kg, więc kto by nie chciał dopłacić?!). Ale w porównaniu z poważnym, wybitnie rodzinnym (w tym sensie, że nawet najbardziej upiorna teściowa zaakceptuje taką ekstrawagancję, bo elegancko, na serio, bez wygłupów) Tiguanem, nowy crossover Volkswagena zdecydowanie robił wrażenie auta bardzo świeżego, takiego z biglem. Więc w sumie jechałem na pierwsze jurorskie, tajne jeszcze, objęte embargiem testy z mieszanymi uczuciami.

Jeszcze gdy wsiadałem za kierownicę T-Roca, wciąż byłem nastawiony do niego jak pies do jeża. Ten kokpit… Ten kolor (tzw. lakierem wejścia na rynek uczyniono białą perłę – bez sensu to mało powiedziane)… I w sumie wszystko, co zastałem w kabinie, było znów takie samo, jak w każdym innym modelu Volkswagena. Nuuuuuda!

Tyle że w kabinie było zaskakująco dużo miejsca, a bagażnik jest tu większy niż w Golfie.

Przez pierwsze 20 km czułem się, jakby mi kazano patrzeć, jak farba schnie. Jechałem po autostradzie z lotniska w Lizbonie w stronę wzgórz i parku narodowego między Estoril i Sintrą. Owszem, z dużą przyjemnością stwierdziłem, że auto jest bardzo komfortowe, ma bardzo wygodne zawieszenie i świetnie wyciszoną kabinę – ale dopiero co, bo tydzień wcześniej, rozczarowałem się nowym Polo, które charakteryzowało się dokładnie tymi samymi cechami – z kokpitem włącznie, a za każdym razem jak spuściłem wzrok z jezdni, znów natrafiałem na tak nienawistne mi, błyszczące w swej granitowej twardości plastiki. Fabryczne audio sygnowane przez Beats (jak w Polo) okazało się naprawdę dobre, więc w sumie podróżowało mi się nieśpiesznie i sennie. A potem…

A potem zjechałem z autostrady i nagle nic już nie było takie samo.

Bo T-Roc okazał się pożeraczem górskich serpentyn. Mistrzem zakrętów. Młodzieńczym. Żywym. Autem, które się chce bawić razem z kierowcą. Daj, daj jeszcze! A to coś, czego z pewnością nie da się powiedzieć o Polo – zresztą o większości wersji Golfa również. Tyle że trzeba było się o tym przekonać na własne oczy. Prawdę mówiąc, na kilometr przed zaplanowanym postojem połączonym z lunchem zawróciłem i pognałem z powrotem w góry, żeby jeszcze raz przeskoczyć te 30 km czystej frajdy. Upewnić się, że to mi się nie śniło, że faktycznie ten dziwny samochód łączący w sobie najsmutniejsze/najnudniejsze cechy Polo i Golfa w rzeczywistości jest aż tak znakomitym autem. Na szczęście okazało się, że jest. Po drugiej stronie gór, już znów na przedmieściach Lizbony, znów zawróciłem i ponownie potężnie przekraczając przepisy, w niemal uniesieniu pomknąłem na lunch, gdzie usiłując ukryć rozanielenie po tych bliskich każdemu fanowi motoryzacji doznaniach, zacząłem opowiadać jakieś dyrdymały o zakorkowanym miasteczku, w którym utknąłem i dlatego się spóźniłem.

A po lunchu, w drodze do hotelu, wykonałem dokładnie to samo. Bo to jest tak kapitalny samochód, że aż się nie chce z nim rozstawać. Robi wszystko tak, jak powinien: perfekcyjnie reaguje na każde polecenie kierowcy, ma doskonały układ kierowniczy, wspaniale łączy w sobie wygodę podróżowania ze sportową jędrnością zawieszenia gotowego na każde wyzwanie ostrych zakrętów, ma świetne hamulce… A przy tym jest po prostu wzorcowym kompaktem. Praktycznym, przestronnym, o znakomicie rozplanowanym wnętrzu, obfitym wyposażeniu i z zakresu komfortu, i bezpieczeństwa. I w dodatku dano mu sensowne ceny. Tak, mógłbym takim crossoverem jeździć na co dzień i miałbym z tego czystą frajdę.

Tylko jak to się ma do niezmieniania zdania?

Maciej Pertyński

Źródło: Menadżer Floty

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *