[FELIETON] W sercu Australii

Pętla dookoła kontynentu to najpopularniejsza trasa dla podróżujących i jednocześnie dysponujących odpowiednią ilością czasu. I fakt, pokonując ok. 17 tys. km, zamkniemy rundę dookoła, w większości drogę numer 1, ale nie zajrzymy do serca kraju.

Sercem jest Alice Springs, jedyne większe (25 tys. mieszkańców) miasto idealnie między południową a północną stroną kraju. Pierwotna nazwa miasta to Stuart. Zostało założone jako przystanek dla osadników podróżujących z północy na południe na grzbietach wielbłądów. Zbudowano wtedy stację telegraficzną niedaleko źródła Alice, nazwanego tak na cześć żony sir Charlesa Todda, poczmistrza generalnego Australii Południowej, na cześć którego z kolei nazwano (zazwyczaj suchą) rzekę Todd River.

Do Alice, jak nazywają to miasteczko Australijczycy, asfaltową drogą można się dostać tylko z północy, jadąc z Darwin, albo z południa, wyruszając z Adelajdy. W obu przypadkach do przejechania jest ok. 1500 km. Kiedy wyrusza się z południa, pierwszą ciekawą miejscowością jest Coober Pedy. Żyje tam ok. 3000 ludzi, głównie skupionych na poszukiwaniu opali. Dziewięćdziesiąt procent światowej produkcji opali pochodzi z Australii, a tutaj najwięcej znajduje się ich w Coober Pedy. Pierwszy opal został znaleziony tu w 1911 r. Najdroższym, jaki został tu wykopany, największym na świecie, jest Olympic Australis. Znaleziony w 1956 r., miał 17 tys. karatów, a wyceniany był na ponad 3 mln dol. I tak od lat 50. kolejne zastępy poszukiwaczy liczą, że znajdą opal, który zadziwi świat, a ich uczyni bogatymi. Więc ludzie kopią. Kiedyś poszukiwaczy liczono w tysiącach, dziś już tylko w setkach. Cały teren dookoła miasta podziurawiony jest jak sito. Te dziury to wykopane wcześniej szyby. „Nie oddalaj się z miasta” – głoszą napisy na ostrzegawczych tabliczkach. Jak wpadniesz do takiego szybu, nikt cię nie znajdzie.

W tych niesłychanie niesprzyjających warunkach klimatycznych, kiedy w lecie potrafi tu być ponad 50 stopni w cieniu, a zimą w nocy temperatura zbliża się do zera, ludzie muszą sobie jakoś radzić. I skoro specjalizują się w kopaniu, wykopują sobie w skałach, pod powierzchnią ziemi, mieszkania. Wystające nad powierzchnię kominy świadczą o tym, że coś jest pod nią. Ponad połowa mieszkańców żyje w takich podziemnych pomieszczeniach. Nazywane są dugouts.

Kiedy wyłączą prąd, nie zobaczysz nic przed sobą, nawet na milimetr. To nie dla klaustrofobików – mówi mi jeden z mieszkańców. Zalety jednak przeważają. Kiedy zamieszkasz w takim podziemnym domu, nigdy już nie będziesz chciał mieszkać w domu normalnym. Nie potrzebujesz klimy, nie potrzebujesz ogrzewania. A na zewnątrz w zeszłym roku zanotowaliśmy 53 stopnie w cieniu. W takim podziemnym domu zawsze są 22, 23 stopnie. I dlatego w Cobber Pedy mamy podziemne hotele, kościoły, kawiarnie czy księgarnie…

Całe miasto wygląda dość dziwnie. Maszyny służące do kopania, te już nieużywane, stoją porzucone w różnych miejscach, czasami nie przypominają maszyn górniczych, a raczej sprzęty związane z gwiezdnymi wojnami. Ze względu na teren dookoła miasta nieprzyjazne, pustynne Cobber Pedy świetnie nadaje się do kręcenia filmów SF albo o dystopijnym świecie. Tu kręcono Mad Maxa (tego z Melem Gibsonem), Pitch Black z Vinem Dieselem, Priscillę, królową pustyni czy Czerwoną Planetę z Valem Kilmerem.

Z Cobber Pedy do świętego miejsca pierwszych mieszkańców, do Uluru jest już tylko 800 km. 250 tysięcy turystów przyjeżdża co roku, by Uluru, świętą skałę, zobaczyć. 250 tysięcy. Z jednej strony niedużo, z drugiej, biorąc pod uwagę, że niełatwo tu dotrzeć (poza podróżą samolotem), ok. 2-3 dni trzeba jechać czy z Adelajdy, czy z Darwin, to całkiem sporo.

Historia tego miejsca nie powoduje zwiększenia zaufania do rodzaju ludzkiego. Europejczycy odkryli Uluru w 1870 r. i nadali mu nazwę Ayers Rock. 50 lat później teren ten uznano za rezerwat aborygeński i to może dobrze brzmi, ale w rzeczywistości dobre nie było. Utworzenie rezerwatu służyło izolowaniu Aborygenów, kontroli nad nimi. Zabrano im prawo decydowania o sobie, prawo do przemieszczania, zabierano dzieci i odmawiano prawa własności. W 1985 r. australijski parlament przekazał te ziemie w ręce Aborygenów, zmuszając ich jednak do przekazania terenów w 99-letnią dzierżawę, jako Park Narodowy. W 2019 r. zakazano wpinania się na słynną skałę, o co Aborygeni zabiegali od lat, bo Uluru jest tu, gdzie jest, od 550 mln lat.

Jakim cudem pośrodku niczego wyrosła tak gigantyczna skała jak Uluru? Geologowie to wiedzą. To proces wypiętrzania się gór, w tym miejscu po prostu trochę osobliwie się to odbyło. A czemu to czerwona skała? Od milionów lat skała eroduje. Woda wymywa z piaskowca wszystko, co jest w środku. A w środku jest żelazo, które – wypłukiwane – utlenia się na powietrzu, stąd czerwony kolor skały.

Uluru widać już z kilkudziesięciu kilometrów. Skała wznosi się na 350 m i robi niesamowite wrażenie. Że taka wielka, taka potężna i tak nagle znikąd. I choć nie można już się na nią wspinać, można ją z góry oglądać. W położonym nieopodal Yularze, który pełni funkcje centrum logistycznego zwiedzania Uluru i jest jedynym w promieniu 100 km miejscem do którego bez problemów można zorganizować lot samolotem czy helikopterem nad czerwoną skałą. Kilkadziesiąt kilometrów obok, czyli jak na australijskie warunki w zasadzie w tym samym miejscu, są jeszcze inne atrakcje. Park Narodowy Kata Tjuta z kolejnymi skalnymi formacjami i Kings Canyon. Warte zobaczenia bez dwóch zdań. Na to potrzeba kilku dni.

Z Uluru do Alice Springs jest już tylko 400 km. Zaledwie 25 tysięcy mieszkańców, a mówi się o Alice, jakby miało ze 250 tysięcy. Na pierwszy rzut oka miasto niewiele ma do zaoferowania. Deptak, starą stację telegrafu, centrum handlowe. I… pewnie mogłem trafić na lepszy czas, bo miasteczkiem wstrząsnęły tuż przed moim przyjazdem dość poważne zamieszki. Przez kilkanaście dni trwała godzina policyjna dla dzieci i młodzieży.

Alice Spring – może to tylko mała kropka na mapie w środku Australii, ale to wielkie miasto, w którym wiele można zrobić. Turystyka, galerie, historia. Potrzebujesz 2 tygodni, aby wszystko zobaczyć. W Alice mamy wiele aborygeńskich galerii, muzeów, pustynny park z florą i fauną pustyni, historyczną stację telegrafu, z powodu którego powstało Alice Springs – mówi mi pani z informacji turystycznej. Słynne West MacDonnell Range, z równie słynnym 232-kilometrowym szlakiem Larapinta dla piechurów. Tu w maju przyjeżdżają na ultramaraton na tym szlaku.

Mieszkańcy muszą się przyzwyczaić, że z ich miasteczka wszędzie jest daleko. Jak jedziesz odwiedzić rodzinę, to w najlepszym wypadku masz dwa dni jazdy samochodem. Podobno da się przyzwyczaić również do tego, że wszystko jest droższe. Jedzenie, paliwo… bo to wszystko trzeba dowieźć minimum 1500 km.

Tomasz Gorazdowski
Radio357

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *