Wschodnie wybrzeże Australii, Queensland to kraina „ochów” i „achów”. Och! Jaka piękna plaża! Ach! Ten las deszczowy! Krajobraz przyprawia tu o szybsze bicie serca. A jeszcze kangury, koale i kazuary! Ach! Och!
Z Sydney samolotem, gdzie z Polski akurat łatwiej, a raczej trochę taniej się dostać, poleciałem do Cairns, czyli na północ. Ten kierunek wybrałem nieprzypadkowo. W planie mam przejechanie dookoła całej Australii i ze względu na panującą dalej na północy i północnym zachodzie porę deszczową musiałem zacząć właśnie tu.
Wyruszyłem z Cairns w dół, wschodnim wybrzeżem na południe, potem na zachód i wypad w środek, czyli m.in. Uluru, dalej powrót na południe i znów w górę, tym razem zachodnim wybrzeżem. I kiedy dotrę za trzy miesiące na północ, z zachodniej strony, tam właśnie kończyć się będzie pora deszczowa, co daje nadzieję na to, że dojadę do celu.
Podczas pory deszczowej na północy nie miałbym czego szukać. W tych rejonach więcej jest krokodyli niż ludzi, więc dokładanie sobie jeszcze problemów z ulewnymi deszczami czy cyklonami byłoby co najmniej nierozsądne. Zresztą już nawet sam dojazd mógłby być niemożliwy. Tak stało się na północ od Cairns, w Daintree, gdzie chciałem zobaczyć najstarszy las deszczowy. Dojechałem tak daleko, jak się dało. Dalej droga zamknięta. Kilka miesięcy temu przeszedł przez ten rejon cyklon Jasper, który przyniósł wyjątkowo silne opady deszczu, a w konsekwencji powodzie. Dlatego mój nocleg zaplanowałem w najdalej wysuniętym na północ punkcie, do którego mogłem dojechać, czyli na Thornton Beach. Po przeprawieniu się promem przez Daintree River (podróż trwała jakieś dwie minuty, a bilet w dwie strony kosztował 47 dolarów…) wjechałem w zieloność… Domki – a wśród nich mój zarezerwowany – z jednej strony otoczone były tropikalnym, gorącym i parującym lasem, z drugiej oceanem, w którym tuż przy plaży moczyły się krokodyle. „Rano możecie przejść się na spacer po plaży, ale nie myślcie o kąpaniu” – na wszelki wypadek przestrzegła mnie Karen prowadząca bungalowowy interes.
Ja wybiłem sobie z głowy kąpanie, tymczasem żaby usilnie pracowały, by wybić mi z głowy spanie. Nigdy jeszcze nie słyszałem takiego rechotu. Brzmiały jak miliony młotów uderzających miarowo o skały, z lekkim wzmocnieniem głośników… Ach, te żaby!
O poranku powitała mnie wszechotaczająca, piękna, intensywna, bujna zieleń. Patrzyłem na ogromne fan palms z pokorą, szacunkiem i poczuciem, że jestem w niezwykłym miejscu, pamiętającym prehistoryczne czasy. Niektóre drzewa miały po dwa tysiące lat. Było gorąco i wilgotno.
A potem kazuary i kolejny ach! Te dostojne „pawie lasu” to rzadkie ptaki, żyjące właśnie tu, w lesie tropikalnym. Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby je zobaczyć, poza tym są bardzo płochliwe, a w poczuciu zagrożenia mogą zaatakować. Kiedy wyprężają się, by odstraszyć przeciwnika, mogą osiągnąć ponad dwa metry. Tymczasem ja spotkałem nie jednego, ale dwa kazuary. Przechadzały się spokojnie, nie robiąc sobie nic z mojego towarzystwa.
Dalej wąwóz Mossman George i miasto Mossman, gdzie polecam piekarnię Mossman Bakery, a konkretnie doskonały chleb z ziarnami. I chociaż polskie pieczywo cenię ponad wszystkie, to ten bochen wywołał całkiem pokaźny ach!
W Kurandzie, czyli już troszkę niżej, jadąc na południe, warto zobaczyć majestatyczny wodospad Barron Falls i wpaść do galerii ze sztuką aborygeńską. A jeśli ma się szczęście, jak ja, można wpaść przypadkiem na rangersa z aborygeńskiej rodziny opowiadaczy historii, z którym czas minie niepostrzeżenie. Przewodnik ten może namówić na skosztowanie szczególnej przekąski – z mrówek… Garść mrówek tee trea ants au naturel i completely alive ładuje się do ust i rozgryza – na tyle szybko, by mrówki pierwsze nie zdołały nas ukąsić. Jak jesteśmy pierwsi – dobrze dla nas – delektujemy się lekko cytrusowym smakiem mrówek, a przy odpowiedniej ilości spożytych owadów pozbywamy się chrypki czy kaszlu. Jeśli to one będą pierwsze, cóż, wtedy oj! aj! Kąsają boleśnie.
Zapomnienie mrówczych ukąszeń przyniosła dalsza podróż wzdłuż wybrzeża. Droga, którą jechałem, biegła tuż obok oceanu. Co chwilę można było zatrzymać się, by zejść na plażę. Wystarczyło zaparkować, wyjść z samochodu i zrobić jeden krok. Plaża była tak blisko. I każda była inna i każda zachwycała. Ileż może być odcieni wody, ileż może być kolorów piasku. Ach, och.
Dalej Cairns, od którego zacząłem moją podróż na północny wschód. I stąd po krótkim postoju wyruszyłem dalej wschodnim wybrzeżem na południe. Cairns… Tu rozmarzyłem się przez chwilę, bo myślę, że takiego krótkiego zamyślenia wymaga to miasto. Tu wszystko dzieje się wolniej. Nikt się nie spieszy. Tubylcy dają sobie chwilę na odpowiedź, mówią wolniej (co nie znaczy, że wyraźniej) i każde zdanie kończą „no worries”. W środku miasta, przy głównym deptaku – laguna, czyli basem, w którym można pływać lub brodzić. Idąc ulicą, w pewnym momencie zdjąłem buty i wszedłem do krystalicznie czystej, orzeźwiającej wody. Przede mną ocean. Było pięknie, ciepło, wokół mnóstwo zrelaksowanych ludzi zażywających kąpieli lub grillujących na dostępnych dla wszystkich grillowiskach.
Co na wybrzeżu Queensland nie zachwyca? Nie zachwycają zachody słońca. No, nie – bo ich nie ma. Na wschodnim wybrzeżu na plażę przychodzi się na wschód słońca. Poranki Australijczyków są bardzo wczesne. Wiele osób wstaje już o piątej rano, by jeszcze przed pracą popływać na desce, później śniadanie w gronie bliskich lub z kolegami z pracy – tu od wspólnych pracowniczych lunchów popularniejsze są śniadania, a raczej śniadanka, bo Aussie jedzą „brekkie” nie „breakfast”. Poranki w Queensland tętnią życiem. Pełne kafejki, pachnie flat white, joggerzy, surferzy – jedni w kąpielówkach kierują się do wody, inni już po porannej fali, w garniturze, z bosymi stopami, biegną zostawić gdzieś deskę przed wejściem do biura. Wieczorem życie zamiera. Sklepy zamykane są wcześnie, o czwartej lub piątej po południu. Później działają bary i restauracje, ale te tylko w kurortach i większych miastach. Reszta wybrzeża wypoczywa wieczorem w domu. Australijczycy starają się nie jeździć po zmroku, by chronić żyjące dziko zwierzęta. Kładą się wcześnie, bo na wschodzie liczą się poranki. Więc wcześnie położyłem się i ja. No worries.
Brisbane. Nowoczesne miasto, trzecie co do wielkości w Australii. Wysunięte daleko na północ. Tu też ludzie żyją wolniej niż w Sydney czy Melbourne, ale już szybciej niż w Cairns. Miasto czeka, by dogonić dwa większe miasta Australii. Melbourne to stolica kultury, sportu. Tu jest F1, tu Australia Open i finały futbolu australijskiego. Sydney to centrum biznesu. A Brisbane? No właśnie trudno powiedzieć. Ale wszystko ma się zmienić do 2032 r., kiedy właśnie tu mają odbyć się Igrzyska Olimpijskie. Od nich już wszyscy mają wiedzieć, gdzie jest Brisbane i dlaczego jest fajne. Czasu jeszcze mają sporo, ale właśnie teraz ruszyła machina. Czas przygotowań do Igrzysk czas zacząć – głosiły nagłówki gazet w mieście. No i zobaczymy, czy Brisbane wykorzysta swoja szansę.
Tomek Gorazdowski
Radio 357 – Guru w krainie kangurów